Stella. MOJA HISTORIA


 Była zima 2002 roku. Wraz z mężem spontanicznie rzuciliśmy dotychczasowe etaty w Warszawie i z dwójką malutkich dzieci  przeprowadziliśmy się do Żyrardowa – cichego, ceglanego miasta z bogatą historią, które nas totalnie zauroczyło. A że pracować i zarabiać trzeba było, w małym pokoiku na Osiedlu Żeromskiego otworzyliśmy agencję reklamową. Piotr był siłą artystyczną, ja miałam na początek poszukać klientów. Skierowałam wiec swoje pierwsze kroki do „Stelli” – dużych zakładów żyrardowskich produkujących rajstopy i pończochy. Opakowania do tych produktów były ohydne – kolorystyka wręcz odstręczała od zakupu, a zdjęcia produktów były poniżej krytyki. Było więc tu pole do wykazania się dla nas. Dwa tygodnie umawiałam się z dyrektorem, który wiecznie był zajęty. Przez ten czas Piotr stworzył nawet przykładową grafikę do nowego pudełka.

Dzień spotkania. Założyłam najlepsze moje rajstopy (no na tym się z pewnością znają, trzeba dobrze wypaść) i krótką garsonkę (żeby było je widać). Zanim dotarłam do „dyra” przeszłam przez trzy „pokoje przesłuchań”, czyli portiera i panie sekretarki.  W końcu zostałam zakwalifikowana do spotkania  i dotarłam do „wrót Raju”. Siedział w pokoju z wystrojem z lat 70 – meblościanka, paprotka itp. Rozwalał się w wielkim fotelu z rękoma założonymi do tyłu, nad głową. Nóg na biurku na szczęście nie miał. Prawdziwy DYREKTOR.

Przywitał mnie „ciepło”, nie podnosząc się nawet z fotela:

–  No słucham, czego Pani chce? Tylko szybko, bo się spieszę.
Przedstawiłam więc błyskawicznie firmę, projekt Piotra i zaproponowałam profesjonalną sesję zdjęciową rajstop i pończoch.
– A po co mi jakaś tam sesja?
– Żeby profesjonalnie przedstawić produkt na opakowaniu.
– No to przecież jest przedstawiony. Zresztą, Pani pokaże nogi!

Zanim się zorientowałam wyszedł zza biurka i zaczął się przyglądać moim nogom (w nietanich rajstopach).

– No nie, za chude i wystające kolana.
– Ale to nie moje nogi będą…
– Co nie moje, co nie moje? Mogę ładniejsze sam na ulicy znaleźć. I to za darmo. Kobitki same się pchają do zdjęć. A takie opakowanie to mi pracownica też zrobi. Na kurs komputerowy ją wysłałem. Haaaannnniiaa! Chodź no tu! Zrobiłabyś takie?

Hania (starsza Pani przed emeryturą) uśmiechnęła się nieśmiało – może takie to nie, ale podobne… To była pierwsza i ostatnia moja wizyta u „dyra”.  Daliśmy sobie radę bez Stelli. Niestety Stella, która była już wówczas na skraju upadku nie przetrwała…

 

Stella. PRAWDZIWA HISTORIA

Pończoszarnia powstała w 1870 roku  i była drugą po Przędzalni fabryką Karola Teodora Hiellego i Karola Augusta Dittricha (w tym samym roku i na potrzeby tej właśnie budowy w Radziejowicach powstała cegielnia, skąd pochodzą słynne cegły H&D). Początkowo zatrudniała 500, a w chwili swojej świetności nawet 2500 osób. Swój sukces i dalszą rozbudowę zawdzięczała głównie pierwszemu dyrektorowi, Wilhelmowi Hauptowi, Saksończykowi, który na stałe osiadł w naszym mieście (jego dom to nazwana od jego imienia Willa Haupta – ważny zabytek naszego miasta). Fabryka słynęła nie tylko z doskonałych wyrobów (w owym czasie zdobywały one liczne nagrody na wystawach w całej Europie), ale i świetnych zarobków wykwalifikowanych pracowników. Tyczyło się to zwłaszcza mężczyzn, którzy zarabiając nawet do 40 rubli, często mogli pochwalić się ponad dwukrotnie wyższą wypłatą niż kobiety. Taka niewielka pensja dla kobiet była jednak i tak dużo wyższa niż w pozostałych zakładach żyrardowskich, praca tu była więc marzeniem wielu z nich (czasy się zmieniają, wiek później straszyło się już  mniej ambitne dziewczyny pracą w fabrykach, w szczególności „mokrymi prządkami”, czyli przędzeniem na mokro, w oparach butwiejącego lnu).

Na przełomie wieków Pończoszarnia była jedną z największych fabryk tego typu w Europie i produkowała ponad siedem milionów  pończoch rocznie. I Wojna Światowa po raz pierwszy „rozłożyła” fabrykę – Rosjanie zniszczyli część budynków, zostawiając po sobie ruiny, z których fabryka zaczęła się powoli podnosić dopiero dziesięć lat później. Jednak nigdy już nie odzyskała dawnego blasku i znaczenia.

Po II Wojnie Światowej Pończoszarnia stała się fabryką państwową, dostała nazwę Żyrardowskie Zakłady Przemysłu Pończoszniczego, w 66 roku do nazwy dorzucono wyraz „Stella”, z którym kojarzona jest do dziś.  W tym czasie Zakłady zatrudniały ok. 600 osób.

Nie wiadomo co tak naprawdę było przyczyną upadku – czasy, niegospodarność, brak właściwego zarządzania czy zwyczajna nieuchronność zdarzeń? Upadłość Stelli ogłoszono w 1996 roku, późniejsze próby reaktywacji zakończyły się w 2004 roku. Mniej więcej w tym właśnie czasie budynek został wpisany do rejestru zabytków.

 

Stella. WCZORAJ

I tu znów powrócę do mojej prywatnej historii, która po trosze miesza się z tą Wielką…

Pierwszy raz trafiłam do opuszczonej Stelli w 2013 roku – ciekawość, co też może być w środku była silniejsza niż fakt, że wchodzę bez pytania do cudzego obiektu. No cóż, drzwi były szeroko otwarte i nie ja jedna tu wchodziłam. Z pewnością należałam jednak do nielicznych, którzy wychodzili stąd z pustymi rękoma…

Szłam dokładnie tymi samymi korytarzami, którymi 10 lat wcześniej przemieszczałam się w moich nietanich pończochach. Teraz jednak już bym ich nie założyła – kurz, bałagan i liczne zdewastowane sprzęty stojące na mej drodze z pewnością by im nie posłużyły. Były jednak i ciekawe widoki: w portierni obok bramy głównej  ciągle jeszcze wisiały pojedyncze klucze, w sali historycznej (na prawo) można było dowiedzieć się więcej o historii zakładów…

Schody, sekretariat w korytarzu, kolejny sekretariat… Pokój dyrektora zastałam prawie nienaruszony. Jedynie paprotka wyschła na wiór a liczne dokumenty razem z próbkami rajstop zamiast leżeć na półkach w meblościance walały się w kurzu po podłodze. Maszyn w halach już nie było (wszystkie zostały sprzedane przez syndyka), stare meble, rajstopy i nogi manekinów walały się tu jednak wszędzie. Największym zdziwieniem okazał się jednak pokój na piętrze wypełniony niemalże po brzegi segregatorami – były to dokumenty fabryki. Finanse, kadry, płace, plany maszyn i ciągów produkcyjnych, unowocześnienia. Od czasów powojennych aż do zamknięcia. Niemożliwe? A jednak! Szybko pobiegłam z tą informacją do Dyrektora Muzeum.

– Nic nie możemy zrobić, to nie należy do nas.

Wysyłałam więc pismo do miasta (bez odpowiedzi). Nikt nie był tym zainteresowany. Nikogo nie interesowało, kto i kiedy tu pracował, jak kiedyś funkcjonowała ta fabryka. Być może nikt oprócz mnie nie czuł się jeszcze wtedy, że to jest Nasza Historia.

Opowiadałam o dokumentach prawie każdemu, kogo spotykałam. Nigdy jednak nie trafiłam na osobę, która prawdziwie zainteresowałaby się tematem. Sama mogłam tylko siadywać na tej gnijącej powoli stercie i zanurzać się w tych drobnych ludzkich historiach… Pani X. opuszczona przez męża w 1971 dostała jednorazową zapomogę, pan Y w ramach „innowacji” niezbędnych do otrzymania premii wymyślił nowy przycisk do czajnika; dyrektor Z wyraził zgodę na przystosowanie małego pomieszczenia w jednym ze skrzydeł na kolejną szatnię. Ot, okruchy zwykłego życia sprzed lat…

 

Stella. DZIŚ

Minęło kolejnych 8  lat. Mimo że budynek ma już kolejnego nowego właściciela, który z medialnym przytupem zabrał się za (póki co drobne) remonty,  dokumenty nadal leżą w tym samym miejscu, gnijące i zapomniane przez wszystkich.

 

Stella. EPILOG

Historię Żyrardowa nie tworzą budynki  – one są tylko jej świadectwem. Historię tworzymy my – ludzie, mieszkańcy tego miasta.  Dlaczego więc dajemy jej odejść? Dlaczego pozwalamy by spisana historia pracy setek a może nawet tysięcy ludzi pracujących w Stelli pokryła się pleśnią i odeszła?

 


 Tekst ukazał się na stronie stowarzyszenia Nasze Imaginarium, którego mam zaszczyt być członkiem.